You are currently viewing „Powiedzmy, że Piontek” to zjawisko literackie, a nie powieść na wakacje. 
Photo by @book.natki

„Powiedzmy, że Piontek” to zjawisko literackie, a nie powieść na wakacje. 

„Powiedzmy, że Piontek” to nie kolejna powieść Szczepana Twardocha ze Śląskiem w tle, to przede wszystkim manifest pisarza. A przynajmniej tak to widzę. Tytułowy Piontek to bohater stawający się, umowny, nieustająco będący w procesie powstawania. Najnowsza książka Twardocha wymaga heideggerowskiego pryzmatu i czułości czytelnika dla narratora (sic!). 

Istotą czytania tej książki jest zwrócenie się w stronę głównych bohaterów, których jest dwóch – tytułowy Piontek  i Narrator Szczepan Twardoch. Autor po raz kolejny wykorzystał swoje Alter Ego, tym razem aby wraz z czytelnikiem podążać mozolną ścieżką łączącą fenomenologię i poezję. Zazwyczaj pisarze sami przemierzają tę drogę zamknięci w swoich gabinetach, domach pracy twórczej czy innym miejscu pozwalającym na pisanie. Twardoch w “Powiedzmy, że Piontek” wydaje się buntować wobec tej samotnej podróży. Skutkiem tego jest równoczesne rozczarowanie (że nie dostajemy kolejnej wartkiej, pełnej i wciągającej opowieści) i frajda (tym razem mamy okazję zobaczyć powieść “od kuchni”). 

Martin Heidegger  w “Liście o Humanizmie” wskazuje, że Mowa to domostwo bycia. Pod jego strzechą mieszka człowiek. Stróżami domostwa są myśliciele i poeci. Można więc wnioskować, że mowa urzeczywistnia, język nadaje istnienie. Tak też powstaje po trzykroć bohater “Powiedzmy, że Piontek”. Szczepan Twardoch osadza go w przestrzeni, nadaje mu za pomocą języka jawność i pozwala mu być w języku. Całe otoczenie bohatera nadaje mu bytności, tworzy opowieść, kolejny świat. Jednak owo otoczenie jest umowne – powiedzmy, że… – które wielokrotnie pojawia się w książce, pokazuje cienką granicę między obecnością i nieobecnością bohatera. Stwórcą bytu jest autor, ale Twardoch nie chce tym razem być stwórcą-twórcą, dlatego nie stwarza żadnego bohatera w pełni, nadaje mu zarys bycia w języku, ale nie urzeczywistnia, nie pozwala być do końca. 

Twardoch gra z czytelnikiem  zadając pytanie o rolę narratora, “głośno zastanawia się”, na co narrator w danym momencie powieści może sobie pozwolić. Zaprasza czytelnika do zabawy “a co jeśli” – Czy możemy zajrzeć w głowę Hendrika Witbooia? A czemu nie? Czy zajrzeć w głowę Erwina Piontka, czy tego urodzonego w roku 1868, czy tego z roku 1946, czy wreszcie tego, co przyszedł na świat w roku 1979 (…). Który zatem się urzeczywistni, czytelniku? 

Co więcej – Autor pozwala bohaterowi stworzyć się samemu. Jednak nie jest to proste, bo Szczepan Twardoch ma swoje uwagi i rady, wchodzi w dyskusję z bohaterem, który każe mu zastanowić się nad istotą szczegółów,umieszczanych przez Autora powieściach – I w ogóle, zadałeś sobie kiedyś pytanie, dlaczego kiedy opisujesz pistolet, czy tam karabin (…), to koniecznie musisz podać, że to jest taki a taki model i taki a taki kaliber, jakie to ma w ogóle znaczenie? (…)Poza tym ty nie wszystko ta opisujesz. A broń zawsze. I samochody. To jest jakiś twój fetysz? Jest to jeden z wielu autoironicznych fragmentów, w których Twardoch bawi się rzeczywistością pozaliteracką i puszcza oko do czytelnika.    

Język (jak zawsze u Twardocha) ma niebagatelne znaczenie nie tylko w wymiarze urzeczywistniania literackiego, ale tożsamości. Autor ponownie wskazuje, jak bardzo język stwarza człowieka, nadaje mu świadomości i pozwala określić tożsamość. Sam Twardoch często podkreśla, że posługuje się śląszczyzną i polszczyzną, a użycie jednego z tych języków determinuje sytuacja i czynności. Teraz wielojęzyczność sytuacyjną przenosi na bohatera: Dlaczego Erwin pomyślał o tym po śląsku, a nie jak zwykle po niemiecku? (…) Śląszczyzna była dla Erwina językiem roboty, językiem praktycznym i konkretnym, w przeciwieństwie do niemieckiego (…). Temat śląszczyzny nie kończy się na tym fragmencie. Poprzez usta bohatera Twardoch przepuszcza dyskusję o statusie języka śląskiego – I żadnego gadania po śląsku, OK? Nienawidzę tej gwary./ To jest język. Kim ty się nagle stałeś, Erwin?/ (…) I będę to, co ty nazywasz językiem, określał tak, jak mi się podoba.

Autor poza nowymi bohaterami, przywołuje znane czytelnikom postaci z poprzednich powieści. Pojawiają się również siły natury (biały sum, czarne stworzenia, energia Ziemi), które są niedaleko Erwina. Trochę tajemnicze, trochę sprawcze, zawsze gdzieś w tle, a czasem obok nadają mistycyzmu. 

Jednak nie jest to książka, która zapisze się jako istotna. Przez jakiś czas będzie przyczynkiem do prowadzenia dyskusji na temat istoty pisarstwa, roli twórców i ważności tworzenia. Ostatecznie zostanie zapamiętana jako tupnięcie nogą i mały bunt pisarza, który wielokrotnie pokazał, że warsztat i pomysł na powieść muszą iść w parze, aby opublikować książki ważne i wybitne. Ta książka niestety do nich nie należy. Niemniej jestem wdzięczna Twardochowi za to, że zabrał mnie ponownie do studenckiej ławki, posadził na zajęciach z teorii literatury i przypomniał, jak fascynujące są dyskusje akademickie.