„Wojna w moim domu. Kiedy konflikt staje się codziennością” to zbiór opowieści o ludziach, ich emocjach i rozterkach. To obraz wojny opowiedziany ludźmi. Paweł Pieniążek przelewa na papier opowieści, które pokazują mikroświaty wojny, to co nie widoczne w telewizji, na Instagrmie i w prasie.
W pierwszej części czytelnik poznaje trzech mieszkańców Kabulu – Mudżibullaha, Dżalila i Miriam. Młodzi ludzie po raz pierwszy zetknęli się z wojną w dzieciństwie w latach 90. ubiegłego wieku lub w okresie studenckim po 2014 roku. To co ich łączy to wspólny towarzysz – strach. Każde wyjście z domu to obawa przed atakiem talibów. Każde z nich było świadkiem śmierci, oglądało miasto w czasie ataków i tuż po nich. Każdemu strach szeptał do ucha, że nie może nikomu ufać. Ale dla każdego z nich życie było silniejsze. I właśnie ta siła pozwalała im przeżyć kolejny dzień, walczyć o pamięć o zaginionych i wizy, żeby uciec z Afganistanu po opuszczeniu kraju przez Amerykanów.
Paradoksalnie nie tyle dotknęły mnie ich tragedie – strata bliskich, PTSD, strach o rodzinę – co cynizm Zachodu. Cała trójka była zaangażowana w budowanie nowego Afganistanu. Wierzyli, że ich wykształcenie i praca na rzecz nowego Państwa ma ogromne znaczenie, że oni mają znaczenie dla Świata. Tymczasem Świat zaczął odwracać oczy. Gdy po latach Amerykanie zrozumieli, że w Afganistanie ponieśli klęskę, postanowili wykręcić się z konfliktu, porozumiewając się z talibami. Nie zastanawiali się, co zrobić z tymi, którzy zaangażowali się w ich projekt. Wybrano najłatwiejszą drogę. Stopniowo się od nich odcinano (P. Pieniążek, „Woja w moim domu…”, s.78).
Kolejna część to opowieść o mieszkańcach ulicy Białoruskiej w ukraińskim Słowiańsku. Pieniążek opisuje losy ludzi, do których wojna zawitała dwukrotnie – w 2014 i 2022. Za każdym razem mieszkańcy nie chcieli uwierzyć, że coś może się zmienić na ich spokojnej ulicy. Pielęgnowali ogrody, organizowali pomoc sąsiedzką, chodzili do pracy (tak długo, jak było to możliwe). Opuszczali miasto i wracali do niego, bo nie mogli pogodzić się z myślą, że mają na zawsze pozostawić swoje domy.
Najbardziej uderzające w opowieściach jest życie w spolaryzowanym miście, gdzie czasami nawet członkowie rodziny mają poczucie przynależności do różnych narodowości. Każdy widzi inne wartości. Mimo to pomagają sobie, często mają swoje tajemnicy, które mogłyby zupełnie zerwać te już wątłe więzi. Autor w tej części pokazuje, jak bezwartościowe okazuje się to, co materialne. Jak wojna odwraca karty i pokazuje, że stary rower jest cenniejszy, niż najnowszy model SUVa. A własny ogród jest synonimem ostoi.
Ostatnia część książki to historie mieszkańców Górskiego Karabachu, do których, podobnie jak do mieszkańców Słowiańska, wojna zawitała dwukrotnie. Ten sam strach, to samo poczucie straty i bunt przed opuszczeniem domu. Tętnice życiem Stepanakert na oczach mieszkańców zamienia się w opuszczoną ziemię.
Historia, która nadal kołacze mi się w głowie, to filmik, który dostała jedna z bohaterek. Na nagraniu azerberdżuajski żołnierz gra na pianinie turecką pieśń. Niezwykle filmowa scena. Jednak to nie nostalgiczna pieśń uderza w serce bohaterki, tylko fakt, że najeźdźca gra na jej pianinie, w jej opuszczonym domu.
Zawsze czekam na reportaże Pawła Pieniążka (na ten czekam od 2023 roku (sic!)). Autor ma niezwykłą umiejętność obserwowania ludzi i opisywania ich emocji. Sprawnie łączy to z faktami historycznymi i geografią. Dzięki temu czytelnik nie czuje się zagubiony w opowieściach bohaterów. Tak jest również w przypadku „Wojny w moim domu…”, jednak po lekturze książki czułam niedosyt. I wtedy do mnie dotarło, że Autor nie jest w stanie zdetronizować w moim rankingu zbioru reportaży „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii”. To właśnie w tym zbiorze miałam poczucie, że w Pieniążku jest ogromna ciekawość, coś co każe mu szukać i pisać. Ta energia wypełnia również książkę i przelewa się na czytelnika. Żałuję, że „Wojna w moim domu…” nie ma tej siły.